"The Sound of 007: In Concert" - recenzja prosto z Royal Albert Hall
08 Październik 2022, 19:16
"Nothing sounds better... than Double-0-Seven !"
Zapraszamy do lektury recenzji pełnego koncertu "The Sound of 007: In Concert" (NIE skróconej wersji z Amazon Prime), który odbył się w Londynie. Tekst napisał nasz specjalny wysłannik do Londynu - Janusz Pietrzykowski.
?Bond, James Bond?. To kultowe już intro, padło po raz pierwszy na ekranach kin na całym świecie, 5 października 1962 roku, wymówione w charakterystyczny sposób przez legendarnego Seana Connery`ego. Reszta jest historią?Również jeśli chodzi o muzykę do filmów spod znaku 007. Dla mnie jako zagorzałego wielbiciela zarówno serii filmów jak i muzyki do nich skomponowanej, news w sieci, który pojawił się w lipcu br. o zamiarze zorganizowania specjalnego koncertu, który byłby celebracją okrągłej rocznicy w historii sagi był iście elektryzujący. David Arnold, Shirley Bassey, Garbage, Lulu? Nadarzyła się okazja aby pierwszy raz w życiu usłyszeć na żywo wykonawców tych ikonicznych piosenek, które zawładnęły nie tylko moją, ale wręcz zbiorową wyobraźnią? Misja ? koncert ? została rozpoczęta.
Koncert odbył się w historycznej Sali koncertowej Royal Albert Hall w Londynie. Przypomnieć muszę, iż jest to miejsce kultowe, również, a może ? zwłaszcza dla wielbicieli sagi o Jamesie Bondzie, ponieważ od kilkudziesięciu już lat odbywają się tam wydarzenia ściśle związane z samymi filmami o tajnym agencie 007, ale również ? z muzyką do nich tworzoną. Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku koncertował tam John Barry, czyli ? główny architekt muzycznego DNA Jamesa Bonda. Odbyły się dwa koncerty poświęcone jego twórczości ? w 1998 i w 1999 roku (które sam prowadził i dyrygował John Barry). Oczywiście spora część programu obejmowała kompozycje z filmów o Jamesie Bondzie. Nie dalej jak w 2002 roku w RAH miała miejsce światowa premiera ostatniego obrazu z Pierce`em Brosnanem w roli głównej czyli ? ?Śmierć nadejdzie jutro?. Następne wydarzenie było koncertem poświęconym w całości zmarłemu w 2011 roku Johnowi Barry`emu. Potem miały tu swoje światowe premiery filmy SKYFALL, SPECTRE oraz najnowszy czyli ?Nie czas umierać?. Aby tradycji stało się zadość, 5 października producenci Bondów - rodzina Broccolich i firma EON Productions - razem z Davidem Arnoldem zorganizowali koncert, który miał być celebracją sześćdziesięciu lat istnienia sagi o Jamesie Bondzie.
Rozpoczęcie koncertu zaplanowano na godzinę 19:30. Przed budynkiem zebrało się wielu gości, w tym również ? producenci filmów czyli Michael G. Wilson oraz Barbara Broccoli. Było czuć iż tego dnia będziemy świadkami wspaniałego muzycznego dania?
Gdy na sali, wypełnionej do ostatniego miejsca, zapadła ciemność, rozpoczęła się ponad dwugodzinna celebracja starannie wyselekcjonowanej muzyki, która już dzisiaj jest legendą?Jako pierwsza na scenę weszła ?królowa? piosenek bondowskich czyli Dama Shirley Bassey. Zaśpiewała ?Diamonds are Forever? z 1971 roku, a następnie ?Goldfingera? z 1964. Jak na swoje 85 lat, potrafiła zachować wokal prawie jak z oryginalnych nagrań i co nie mniej ważne ? bezbłędnie wykonać najtrudniejsze partie piosenek, przetrzymując nuty. Istna perfekcja. Szczerze powiedziawszy, byłem pod ogromnym wrażeniem wykonania tych dwóch, przecież już kultowych kawałków przez żywą legendę jaką jest Bassey i to na dodatek w tak profesjonalnym wydaniu. Nie tylko ja jak się okazało - zbierałem szczękę z podłogi, ponieważ brawom od publiczności nie było końca i gdyby nie napięty grafik koncertu, zapewne wymusiliby wszyscy na niej kolejne wykonania. Mocny początek. Trzecim utworem, który został zaprezentowany publiczności był dla odmiany ? instrumentalny temat z ?W tajnej służbie jej królewskiej mości?. Wybór zaiste perfekcyjny na trio otwierające cały koncert, bowiem w zgodnej opinii znawców muzyki filmowej, zwłaszcza do filmów o agencie 007 ? to chyba najlepsze utwory z całej serii. Należy dodać iż wykonanie muzyki instrumentalnej było w rękach niezawodnej Royal Philharmonic Orchestra pod batutą Nicholasa Dodda, który już wielokrotnie współpracował z Davidem Arnoldem jak i dyrygował serię koncertów Johna Barryego w latach 2006-2009. I tutaj ciekawostka ? jako, że muzyka do ?Bondów? to kreacja wyjątkowego typu, zwłaszcza do filmów z lat 60. i początku 70. ? odtworzenie brzmienia całkowicie wiernego oryginałowi graniczy wręcz z cudem. Nicholas Dodd wespół z RPO jednak podołał wyzwaniu i zagrał temat główny z OHMSS wręcz fantastycznie. Co ważne, nie ograniczono się li tylko do brzmienia symfonicznego, wykorzystano w trakcie całego koncertu również instrumenty klawiszowe (keyboard). Za orkiestrą umieszczono ekran kinowy na którym wyświetlano sekwencje z filmów do których aktualnie grana była muzyka. Jak się okazało, koncert został właśnie tak zaplanowany aby piosenki były przeplatane kompozycjami instrumentalnymi.
Następna w ?kolejce? była stylowa ballada ?Pozdrowienia z Rosji? zaśpiewana przez Jamiego Culluma bardzo poprawnie, wręcz ? sterylnie. Nie było to wykonanie równe oryginałowi Matta Monro ale na skali wszystkich wykonań z tego wieczoru na pewno plasuje się dość wysoko. Po niej nastąpiło wykonanie instrumentalnego utworu ?Capsule In Space? pochodzącego z 1967 roku filmu pt. ?Żyje się tylko dwa razy?. To bardzo charakterystyczny utwór, który doczekał się tylu coverów, że trudno jest je wszystkie zliczyć, choć jednym z najbardziej znanych jest ten pochodzący z 1996 roku z albumu Davida Arnolda pt. ?Shaken and stirred? w unowocześnionej, elektronicznej wersji. Po ?Capsule In Space? na scenę weszła Lulu, zapowiedziana jako ?original Bond recording artist?. Piosenka do dziewiątego w serii filmu, dość powszechnie uznawana za jedną ze słabszych kompozycji w całej historii sagi, wypadła nadspodziewanie atrakcyjnie i dobrze. Wokalistka dała z siebie wszystko, widać było też że sprawia jej to niemałą satysfakcję i była w naprawdę dobrej formie wokalnej. Następna kompozycja była instrumentalna ale nadal pozostawaliśmy w klimacie lat 70. ponieważ było to ?Boat Chase? z ?Żyj i pozwól umrzeć? autorstwa George`a Martina. Potem nastąpił przeskok do współczesności a na scenę wkroczyła Emma Lindars aby zaśpiewać ?Skyfall?. Jej nieco operowa barwa głosu czasami mogła brzmieć odrobinę za bardzo ?teatralnie? ale ogólnie całość stanowiła dobre wykonanie.
Po tej paradzie energetycznych kawałków przyszedł czas na emocjonalne wyciszenie czyli instrumentalny ?That`s what keeps you alone? autorstwa Erica Serry z nadmorskiej sceny pomiędzy Izabellą Scorupco a Pierce`em Brosnanem w ?GoldenEye?. I w tym miejscu niestety do beczki miodu jakim był koncert niestety muszę wrzucić odrobinę dziegciu, ponieważ następny wykonawca czyli Celeste, swoją nadmiernie oryginalną interpretacją absolutnie magicznego kawałka jakim jest ?You Only Live Twice? trochę zepsuła wcześniejsze dokonania koncertowe. Nie było niestety synchronizacji z orkiestrą, były nietrafione nuty, skrócone a innym razem ? przyspieszone frazy?Całe szczęście że to tylko jeden taki słaby punkt tego naprawdę mocnego koncertu.
Złe wrażenie po Celeste zatarła jak dla mnie ? absolutna gwiazda wokalna tego wieczoru (oczywiście oprócz Shirley Bassey) ? czyli Ella Eyre. Brytyjska gwiazda była istnym strzałem w dziesiątkę pod kątem jej doboru do wykonania soulowej piosenki z ?Licencji na zabijanie?. Mocny głos, pewność siebie i absolutnie mistrzowskie wykonanie klasyka Gladys Knight. Ponownie Ella Eyre pozytywnie zaskoczyła, gdy zaśpiewała ?Nobody does it better? Marvina Hamlischa w drugiej części koncertu. Nie bała się nieco poeksperymentować z akcentowaniem ale bez niepotrzebnych ekscentryczności jak Celeste. Po ?Licence to kill? nastąpiła przerwa w koncercie. Druga część rozpoczęła się od wykonania ?The World Is Not Enough? przez zespół Garbage i również do tej piosenki nie można mieć zastrzeżeń pod kątem jej wykonania. Następne minuty koncertu były dość oryginalne, ponieważ przyszła pora na kolejny podczas tego wieczoru i chyba jednak najważniejszy hołd złożony Johnowi Barryemu a mianowicie ? osobistą laudację wieloletniego tekściarza bondowskich piosenek, a jednocześnie przyjaciela Johna Barryego i Davida Arnolda ? czyli Dona Blacka. W bardzo ciepłych a zarazem nie pozostawiających najmniejszych wątpliwości słowach kto był najważniejszą siłą sprawczą jeśli chodzi o muzyczną stronę sagi o agencie 007 Black tak naprawdę złożył wzruszający hołd swojemu wieloletniemu serdecznemu przyjacielowi i współpracownikowi. Aby podtrzymać tę wyjątkową atmosferę i nie stracić uwagi publiczności na scenę w dalszej kolejności wyszedł nikt inny jak guru współczesnej muzyki filmowej czyli sam Hans Zimmer. W znany tylko sobie dość swobodny i żartobliwy sposób zapowiedział wykonanie kompozycji z ?Nie czas umierać? wespół z?Davidem Arnoldem. I tak, tradycji stało się zadość, ponieważ Zimmer regularnie na własnych koncertach wykonuje partie na gitarze elektrycznej ? teraz też tak było, a partie przeznaczone na gitarę akustyczną zagrał David Arnold. Utworem okazał się być ?Cuba Chase? z ostatniego filmu z Danielem Craigiem.
W tym momencie według mnie rozpoczęła jedna z najmocniejszych części koncertu, bowiem następujące po sobie kompozycje były po pierwsze doskonale dobrane a po drugie ? iście genialnie wykonane. Były to w kolejności: ?Live And Let Die? zaśpiewane z jajem przez Skin czyli wokalistkę zespołu Skunk Anansie oraz osobiste, bardzo emocjonalne ?You Know my Name? Davida Arnolda, który złożył tym wykonaniem oraz krótkim wstępem hołd tragicznie zmarłemu przed kilkoma laty oryginalnemu wykonawcy tej piosenki ? Chrisowi Cornellowi. Po tych piosenkach na scenę wyszli jeszcze ? Paloma Faith z bezbłędnym ?GoldenEye?, wspomniana wcześniej Ella Eyre z ?Nobody Does It Better? oraz John Grant z bardzo przeciętnie zaśpiewanym kultowym ?We Have All The Time In the World?. I tutaj muszę się zatrzymać na dłuższą chwilę, ponieważ ta absolutnie magiczna ballada, pochodząca z klasyka jakim jest ?W tajnej służbie jej królewskiej mości? z 1969 roku jest dość osobliwym przykładem piosenki, którą bardzo trudno w moim odczuciu ?scoverować?. Trzeba oddać sprawiedliwość kompozytorowi utworu czyli Johnowi Barry`emu, który wraz z legendą jazzu czyli Louisem Armstrongiem, stworzył jedyne i niepowtarzalne w swoim rodzaju dzieło ? utwór, który w zamierzeniu miał być (i takim się właśnie stał) ? słodko-gorzkim komentarzem do tragedii jaka rozegrała się w ostatniej scenie filmu z 1969 roku czyli ? niespodziewanej śmierci świeżo poślubionej żony agenta 007 ? Tracy Di Vicenzo. Chropowaty głos śmiertelnie już wtedy chorego Armstronga w połączeniu z mistrzowską aranżacją sekcji instrumentalnej w moim odczuciu sprawiają iż każdy kto podejmuje się ? nieważne w jakiej intencji ? mniej czy bardziej dobrej ? wykonania coveru tego utworu ? z góry skazuje się na porażkę. To właśnie ?We Have All The Time In The World? nawet bardziej niż równie ikoniczna ?You Only Live Twice? tak trudno poddaje się reinterpretacji, ponieważ oryginał został tak perfekcyjnie: skomponowany, wykonany i wreszcie ? zaśpiewany przez Louisa Armstronga. Wspomniana wcześniej chropowatość jego głosu, ujmująca linia melodyczna, dobór instrumentacji - skontrastowane z ekstremalnie optymistycznym przesłaniem tekstu są nie do podrobienia nawet dziś. I dlatego mam problem z tą piosenką, która powinna być omijana szerokim łukiem przez z góry skazanych na niepowodzenie naśladowców niedoścignionego oryginału. Tak też się stało z biednym Johnem Grantem, który przy najszczerszych chęciach nie dorównuje klasycznemu wykonaniu songu z 1969 roku. A ?We Have All The Time in The World? dowiodło swojej nieśmiertelności dwa razy ? w 1993 roku, zdobywając szczyty popularności na listach przebojów, na skutek wykorzystania jej jako podkładu muzycznego do reklamy Guinnessa, oraz w 2021 roku gdy została użyta ponownie w filmie ?Nie czas umierać? z Danielem Craigiem podczas napisów końcowych.
Jak na finał koncertu przystało, David Arnold zamienił instrumenty klawiszowe na specjalnie przygotowaną na tę okazję gitarę elektryczną Duesenberg i po mistrzowsku wykonał ?The James Bond Theme?, czyli kompozycję która bez wkładu Johna Barryego byłaby niczym a i sam 007 nie miałby tego rysu niepowtarzalności gdyby nie ten muzyczny ?znak wodny?. Ale nie ten jeden utwór instrumentalny zasługuje na wyróżnienie. Podczas koncertu wykonano jeszcze kilka innych ilustracji muzycznych, w tym ? zupełnie niespodziewany, wcześniej nigdy nie grany na salach koncertowych ? ?Underwater Mayhem? czyli finał z ?Thunderballa? (1965). Barry w tej kompozycji sięgnął szczytów swojego talentu ilustratorskiego i naprawdę należy pochylić czoła za odważną decyzję próby odtworzenia tego utworu na żywo, bowiem jest on niezmiernie wymagający technicznie. A jednak?David Arnold i Nicholas Dodd uczynili tego wieczoru małe cuda, gdyż ?Underwater Mayhem? został nagrodzony gromkimi brawami, wcale nie mniejszymi niż ?złotogłosa? Shirley Bassey. Aby dopełnić kronikarskiego obowiązku nie mogę nie wspomnieć o pozostałych kompozycjach instrumentalnych, które znalazły się na liście koncertowej tego wieczoru: ?Come In 007, Your Time is Up? z ?Świat to za mało? Davida Arnolda, ?Spectre-End Titles? autorstwa Thomasa Newmana; ?A Night In The Opera? Davida Arnolda z ?Quantum of Solace? i funkowy ?Bond `77? ze ?Szpiega który mnie kochał? Marvina Hamlischa. Teraz mógłby ktoś zapytać ? a gdzie ?For Your Eyes Only? Billa Conti, ?All Time High? Johna Barry`ego, czy ?A View to A Kill? Duran Duran oraz ?The Living Daylights? A-ha? Zapowiadano obecność Chrissie Hynde z The Pretenders, która miała zaśpiewać ?If There Is a Man? czyli balladę z ?W obliczu śmierci? ale niespodziewane kłopoty zdrowotne nie pozwoliły jej przybyć na scenę koncertową. Taki był dobór kompozycji do koncertu, zawsze można czuć pewien niedosyt, ale według mnie zarówno sekwencja wybranych utworów (piosenki i ilustracje instrumentalne) jak i ich selekcja ? były bardzo trafne i naprawdę nie można mieć żalu o więcej. Na uwagę zasługuje według mnie również bardzo dobry zespół instrumentalistów jakim niewątpliwie jest RPO pod batutą niezawodnego Nicholasa Dodda, który zawsze dodaje nieco żywszego tempa oryginalnym kompozycjom i potrafi tchnąć ducha w nawet pozornie wydawałoby się ? spokojne ilustracje. Ukłony należą się również fantastycznej sekcji rytmicznej, bez której takie soulowe piosenki jak ?Licence to kill? czy ?Live and Let Die? nie miałyby tego fantastycznego, energetycznego brzmienia. Ale, żeby być sprawiedliwym trzeba powiedzieć że cała RPO zasługuje na słowa najwyższego uznania, gdyż próba rekonstrukcji oryginalnego brzmienia rodem z lat 60 i 70 to naprawdę sztuka praktycznie nie do wykonania a im się to w dużej mierze udało, oczywiście z poprawką jak na warunki sceniczne.
Niestety po ponad dwóch i pół godzinie przyszedł czas na najsmutniejszy element tego wspaniałego koncertu czyli na jego zakończenie. David Arnold zagrał ?The James Bond Theme? jako jeden jedyny bis i publice pozostało opuścić majestatyczne wnętrza Royal Albert Hall, aby zabrać ze sobą wspomnienia wyjątkowego wieczoru muzycznego. Dla takich chwil muzycznych się żyje, chciałoby się powiedzieć.
Okrągła, 60. rocznica premiery pierwszej produkcji wytwórni EON, była wspaniałym powodem do tego aby zorganizować ten jakże udany koncert. Koncert pod wieloma względami wyjątkowy, bowiem zgromadził on największą liczbę ?oryginalnych? wykonawców bondowskich piosenek ale i ścieżek dźwiękowych. Połączył w sobie legendy lat 60. razem z młodym pokoleniem angielskiej sceny muzycznej, oddając hołd kawałkowi historii muzyki filmowej i popularnej zarazem. Nieprędko będzie dane nam uczestniczyć w podobnej uczcie?
Tekst: Janusz Pietrzykowski