O ocenie muzyki filmowej - nowy artykuł!02 Luty 2008, 15:26Serdecznie zapraszamy do lektury artykułu Aleksandra Dębicza na temat trudności z oceną muzyki filmowej.
O ocenie muzyki filmowej
Recenzje muzyki filmowej piszę już kilka lat. Nie uważam siebie za jakiegoś znawcę, ale czas ten, w którym obejrzałem mnóstwo filmów, przeczytałem trochę literatury na ich temat i oczywiście wysłuchałem bardzo wielu soundtracków, przyniósł mi pewne refleksje odnośnie sztuki ilustrowania obrazów. Zdążyłem kilkakrotnie zmieniać do niej podejście i, co za tym idzie, sposób jej oceniania. Przede wszystkim uświadomiłem sobie, że recenzowanie muzyki filmowej jest bardzo trudne. Trzeba bowiem pamiętać o wielu czynnikach, które przy ocenie muzycznych dzieł autonomicznych (niefilmowych) w ogóle nie bierze się pod uwagę. Kiedy czytam niektóre teksty moich kolegów, a przede wszystkim swoje wcześniejsze, widzę jednak jak łatwo te czynniki zlekceważyć albo o nich zapomnieć. Często spotykam się więc z niesprawiedliwym czy wręcz krzywdzącym, moim zdaniem, osądem pracy kompozytorskiej. Ale proszę nie sądzić, że uważam siebie za alfę i omegę, bo i dziś mam spore trudności z oceną i być może wciąż zdarza mi się popełniać na tym polu błędy. Chciałbym tylko przedstawić swój punkt widzenia i przy okazji zaprosić naszych czytelników a także kolegów z różnych redakcji do dyskusji. Najwięcej recenzji muzyki filmowej znajdziemy oczywiście na poświęconych jej portalach, takich jak Soundtracks.pl. Klikamy na tytuł filmu i przechodzimy do strony z okładką soundtracku, dokładnymi informacjami odnośnie wytwórni, datami itp., gwiazdkami oraz tekstem, często bardzo obszernym i profesjonalnym. Bogatym w liczne porównania do dzieł innych artystów, wiele ciekawostek na temat procesu powstawania partytury, pełnym szczegółowych analiz poszczególnych utworów i oryginalnych spostrzeżeń. Ale nawet czytając niektóre takie, wydawałoby się, super-recenzje, odnoszę wrażenie, że ich autorzy zapominają o podstawowej rzeczy - że piszą o muzyce, ale o muzyce...filmowej. Zwykle ten paradoks uderza mnie po lekturze tekstu krytycznego, a najczęściej tego, który odnosi się prawie wyłącznie do samej płyty ze ścieżką dźwiękową. A moim zdaniem oceniać sam soundtrack można tylko w jednym przypadku. Sam doszedłem do tego właściwie niedawno. Otóż uważam, że prawo do oceniania kompozycji stworzonej do filmu jako dzieła autonomicznego mają wyłącznie ci, którzy wyrażą się o niej pochlebnie. Oczywiście rekomendacja, przesadne wychwalanie również bywa niesprawiedliwe, ale nigdy krzywdzące, tak jak krytyka. A skrzywdzić kompozytora muzyki filmowej można niezwykle łatwo, właśnie nie biorąc pod uwagę zasygnalizowanych wyżej czynników. Jakie mam na myśli? Przede wszystkim nieznajomość filmu nie pozwala słuchaczowi zrozumieć intencji kompozytora. Często pewne rozwiązania muzyczne obniżają poziom atrakcyjności płyty i zirytowani zapominamy, że przecież mogły być one niezbędne do uzyskania odpowiedniego efektu dramaturgicznego. W efekcie nawet wybitne ilustracje są mieszane z błotem. Duża część polskich recenzentów posługuje się wtedy wyjątkowo irytującym mnie neologizmem słuchalność. Czym ona jest? Wyjaśnienia szukam w słowniczku Łukasza Wudarskiego, opracowanym dla jego portalu FilmMusic.pl. Czytam, że słuchalność to: pierwsza przyjemność, którą czerpiemy ze słuchania płyty. Chodzi o to, że nie musimy się zmuszać do brnięcia przez kompozycję, tylko bezproblemowo przez nią idziemy. Co więcej słuchalna partytura to taka, która potrafi wyrwać się ze szponów ilustracyjności i zaistnieć jako dzieło autonomiczne, dzieło nie potrzebujące obrazu, aby być w pełni rozumiana (...). Problem w tym, że o owej słuchalności najczęściej decyduje przypadek. A konkretnie rodzaj filmu, gatunek czy wizja reżysera. Czasem bowiem utwór nie może być zbudowany z chwytliwych tematów, bogato i efektownie zharmonizowanych i kolorowo zorkiestrowanych, bo zupełnie nie pasowałby do obrazu. Ale może natomiast posiadać cechy świadczące o niezwykłej inteligencji i zmyśle ilustracyjnym jego twórcy, co trzeba docenić i podkreślić. Absolutnie nie chcę przez to powiedzieć, że autonomiczność muzyki filmowej nie jest efektem pracy utalentowanego kompozytora. Przestrzegam tylko przed niesprawiedliwą krytyką dzieł, których nie można tak samo wysoko ocenić zarówno za ich funkcjonalność w filmie, jak i atrakcyjność na płycie. Bo, jak sam Łukasz Wudarski napisał na koniec swej definicji słuchalności, w historii kina takich przykładów niestety nie ma zbyt wiele. Niestety. Taka jest muzyka filmowa. W jednej z dyskusji na temat zasad oceniania spotkałem się też z kontrargumentem, że przecież muzyka musi pasować do filmu, bo inaczej reżyser i producenci by jej nie zaakceptowali, więc nie trzeba mieć wyrzutów sumienia recenzując soundtrack będąc niezaznajomionym z całą produkcją. Oczywiście, rzadko się zdarza, żeby kompozycje gryzły się z obrazem. Tyle że sztuka ilustrowania filmów nie polega na stworzeniu takich utworów, żeby tylko pasowały do scen, lecz na wykreowaniu dźwięków coś do nich wnoszących. Budujących klimat, narrację, tworzących nastrój, dynamizujących akcję itd. Płyty bardzo często wydawane są wyłącznie dla zysku, jako element promocyjny filmu. Przecież kompozytorzy nie stawiają sobie za punkt honoru wyprodukowanie miłej dla ucha płyty, lecz starają się przede wszystkim jak najlepiej zilustrować film. Ostatni problem, którego również niemożna podpiąć pod zupełnie oczywisty procent subiektywizmu recenzenta, wiąże się z wizją reżysera. Niejednokrotnie artysta-muzyk ma kapitalny pomysł na score albo chciałby swoją kompozycje inaczej wykorzystać w filmie, ale na jego rozwiązania nie godzi się główny dowodzący. Niestety o tym zwykle nie wiemy i musimy oceniać za efekty, nie kierując się domysłami. Zaobserwowane przeze mnie negatywne zjawiska nie są powszechne i pisząc o nich nie miałem zamiaru zdyskredytować recenzentów (tym bardziej, że, jak już powiedziałem, ja sam popełniłem wiele błędów). Po prostu myślę, że czasem warto z dystansem spojrzeć na to co robimy i zrewidować swoje poglądy i kryteria. Aleksander DębiczBabuch: | To co napisał Olek to bardzo ciekawa wizja. I choć wiele razy się już na ten temat sprzeczaliśmy, generalnie się z jego opinią muszę zgodzić. Dla mnie też jest krzywdzące dla kompozytora, gdy oceniamy muzykę bez kontekstu filmu. To trochę tak jakby oceniać dzieło sztuki bez znajomości kontekstu kulturowego. Łatwo jest wtedy rzucić kalumnie na artystę, wyśmiać go, zbluzgać z błotem. Dlatego chyba najlepszą recenzja jest taka, która idzie dwutorowo. Mówi o oddziaływaniu muzyki w filmie i jednocześnie podejmuje kwestię działania na albumie. Przytoczona przez Olka moja definicja słuchalności, daleka jest od doskonałości. Wiem że jest to irytujący neologizm, ale to trochę jak z demokarcją
lepszego póki co chyba nie wymyślono. A przecież nikt chyba nie zaprzeczy, że w odbiorze muzyki filmowej owa słuchalność (czy jak to tam nazwiemy) odgrywa rolę. Fani nie lubią ciężkostrawnych partytur, nawet jeśli zaskakują nas oryginalnością, jakością kompozycji i pomysłem. Stąd tez tak jak pisze Olek ilustracjom do pewnych gatunków filmowych (epika, romans, dramat, akcja) łatwiej osiągnąć duży sukces (w odróżnieniu od takich np. horrorów). Niemniej jednak skreślenie zupełnie odbioru partytury na płycie chyba nie ma sensu. Wtedy przecież nie musimy zupełnie oceniać płyt. Bralibyśmy na warsztat sam film i tam oceniali rolę jaką pełni muzyka. Zgodzę się natomiast że słuchalność (jeśli chcemy być maksymalnie obiektywni) nie powinna mieć chyba decydującej roli w ostatecznej ocenie. Niestety sam Olek wiesz, że tu często trudno się pohamować. Dlatego też portale powprowadzały coś takiego jak oceny cząstkowe (czasem żałuje, że brak nam w nich połówek, byłoby wygodniej) Przyznam się że z tym problemem (oddziaływanie muzyki w filmie i związana z tym ocena) zetknąłem się tak na poważnie w tym roku, gdy oddawałem głosy dla IFMCA. Zasady są tam jasne. Głosujemy na muzykę w filmie. I nagle okazuję się, że to co bardzo mi się na albumie spodobało, w kinie już nie brzmi tak rewelacyjnie, a nawet mocno kiksuje (znamienny przykład Wojny i Pokoju, która bez znajomości filmu spokojnie bym nominował). Wracając jednak na chwilę do definicji słuchalności, a nie chciałbyś Olek żeby tak było żeby muzyka rewelacyjnie oddziaływała w kinie i poza nim na płycie? Przecież byłoby świetnie
I na koniec jedna taka mała refleksja. Myślę że Olek nieco demonizuje. Owszem wielu recenzentów nie bierze pod uwagę muzyki w filmie, ale zobacz ile udało nam się wywalczyć. Pamiętasz, że przecież i na s.pl jeszcze bodajże dwa lata temu była tylko jedna ocena. Teraz są dwie, a czasami i więcej (albumy z piosenkami). Inne portale pewnie też niedługo zrozumieją, że oceniając muzykę filmową muszą wprowadzić ocenę za muzykę w filmie. Tak więc dojrzewamy jako recenzenci i to chyba dobrze, bo wszyscy stajemy się bardziej profesjonalni, co wszak tylko robi lepiej tej naszej pięknej dyscyplinie.
| | Olek Dębicz: | Oczywiście, że nie ma sensu skreślać płyty :) i fajnie, jeśli muzyka przynosi tyle samo satysfakcji w kinie, jak i w domu. Zgadzam się. Być może nie najlepiej rozłożyłem akcenty w tekście, dlatego przyznam Ci rację :) | | Łukasz Waligórski: | Nie podoba mi się ten artykuł - nie jego treść (bo raczej Ameryki nie odkrywa) ale wymowa. Nie podoba mi się też konkluzja płynąca z komentarza Babucha
Inne portale pewnie też niedługo zrozumieją, że oceniając muzykę filmową muszą wprowadzić ocenę za muzykę w filmie. Tak więc dojrzewamy jako recenzenci i to chyba dobrze, bo wszyscy stajemy się bardziej profesjonalni, co wszak tylko robi lepiej tej naszej pięknej dyscyplinie.
Logiczne jest, że pisząc inne portale masz Babuch na myśli MuzykaFilmowa.pl i KMF. Rozumiem też, że skoro u nas jest tylko jedna ocena, to jesteśmy nieprofesjonalni i niedojrzali? Trudno żebym się z tym zgodził... ta ocena, którą się tak chwalicie (gwiazdki, nutki itp), to uproszczenie - skrót myślowy dla osób, którym nie chce się czytać recenzji. Jaki jest sens w jej komplikowaniu i mnożeniu? Faktyczną oceną płyty jest jej recenzja - nie te gwiazdki. Na niektórych zachodnich portalach w ogóle nie ma ocen, tylko tekst recenzji, który każdy może zinterpretować na swój sposób. To jak jest oceniana muzyka filmowa jest już sprawą indywidualną każdego recenzenta i obrazem jego warsztatu oraz doświadczenia. Tekst Olka nic w tej materii nie odkrywa a jedynie sugeruje, że tylko nieliczni z recenzentów piszą dobre teksty. Nie będę z tym polemizował, bo nie ma sensu, ale nie podoba mi się kiedy ktoś uważa, że może oceniać oceniających... | | Babuch: | Za daleko chyba się posuwasz w wyciąganiu wniosków Łukaszu. Nie sądzę abyście byli mniej profesjonalni, tylko wydaje mi się podobnie jak Olkowi że aby w pełni, najbardziej sprawiedliwie ocenić partyturę z muzyką do filmu trzeba rozważyć ją w dwojakim kontekście. A wszak to w wielu Waszych recenzjach jest wyraźnie widoczne (nawet ostatnia recenzja Mefista z Michaela Claytona porusza kwestię filmu). Myślę więc, że prędzej czy później też wprowadzicie ocenę za muzykę w filmie i to nie dlatego aby być bardziej profesjonalni, bo tak jak piszę Waszym tekstom nic przecież nie brakuje, ale żeby być bliżej obiektywizmu, oddać kompozytorowi sprawiedliwość i ułatwić życie niektórym czytelnikom. Poza tym chyba coś się tu Łukasz nie zgadza, bo oto występujesz przeciw wprowadzaniu dodatkowych ocen (a konkretnie jednej w mej opinii bardzo istotnej w całym tym naszym krytykowaniu) a stosujesz wrażeniometr, który przecież dokładnie pełni funkcję takiego skrótowego ujęcia recenzji. Mając to narzędzie po co w ogóle czytać recenzję, że tak podeprę się ironią. Wystarczy sprawdzić, które utwory są najlepsze i już. Ale już teraz poważnie, każdy ma prawo do oceniania po swojemu muzyki, wydaje mi się jednak, że dobrym dla czytelnika zabiegiem jest wprowadzenie takiej syntetycznej oceny za muzykę w filmie. Ale to czy Wy ją macie to przecież Wasza sprawa. Nie chce żeby to brzmiało, że oto nakazujemy Wam kierunek zmian. Róbcie jak uważacie. A nóż to Wasz kompasy lepiej odczytują północ? | | Maciej Dwornicki: | Nie bardzo rozumiem stwierdzenia któregoś z moich przedmówców, że nie można oceniać oceniających. a niby czemu nie? przecież recenzja też jest dziełem i jak najbardziej może podlegać ocenie. ogólnie zgadzam się z tym co napisał olek. | | Olek Dębicz: | Przede wszystkim chciałbym uściślić jedną rzecz. Ja nikogo personalnie nie oceniam. W artykule zawarłem tylko moje refleksje na temat problemów z oceną muzyki filmowej. Pisząc tekst w ogóle nie myślałem o konkretnym recenzencie czy portalu. Zresztą większość opisanych błędów można było spotkać w moich starszych recenzjach, a może i nawet w tych nowszych. Oczywiście te refleksje naszły mnie po przeczytaniu różnych innych recenzji, ale już naprawdę nie pamiętam czyich i gdzie publikowanych. To nie jest istotne. | | Mefisto: | Hmm...odnośnie artykułu: bardzo piękny poemat - towarzysz Stalin byłby zadowolony, szczególnie z drugiego akapitu, który jest po prostu śmieszny :D Odnośnie problemu: ja go nie widzę. Skoro wydaje się płyty, to znaczy, że ktoś ich słucha - skoro istnieją takie firmy, jak Varese, które często wydaje limitowane deluxe edycje, to znaczy, że jest na to popyt i ktoś tego słucha. A skoro ktoś tego słucha, to słuchalność nie została wzięta z powietrza. Owszem, pierwsza ocena muzyki musi nastąpić przez pryzmat filmu, ale jeśli muzyka wyjdzie już na płycie, to nie można nie oceniać jej tylko przez pryzmat filmu. Nie mówiąc już o tym, że dobra muzyka obroni się i tu i tu - choć, tu Olek trafnie zauważył, wszystko zależy od jej zastosowania. Ale i to nie zawsze - wystarczy przypomnieć sobie chociażby Troję - muzyka, której nikt nigdy nie słyszał w filmie zyskała sobie wszelkie pochwały, podczas gdy autentyczna filmowa ilustracja otrzymała jedynie zjebki. Przypadek? Nie sądzę, bo takich przykładów jest mnóstwo. Owszem - niektóre ilustracje są asłuchalne poza filmem i wcale nie oznacza to, że są złe. Niemniej jednak trudno ocenić je, nie słuchając ich na płycie, poza filmem. Osobiście w swoich recenzjach niemal zawsze posługuję się wiedzą na temat zgrania partytury z filmem i rozrywki jakiej dostarcza mi bez niego (tu przypominam jakie baty dostałem za King Arthur czy X-men :P). Nie zawsze się to udaje, gdyż niektórych filmów po prostu nie sposób obejrzeć, dostać czy ocenić pod względem muzyki, której dajmy na to w ogóle w nim nie słychać. Także ten medal ma dwie strony. Natomiast co do ocen - tu muszę zgodzić się z Łukaszem - prawdziwa ocena siedzi w tekście, a wszystkie te gwiazdki, gwizdki i świecidełka mają za zadanie tylko pomóc, głównie czytelnikom. I choć parokrotnie męczyłem Łukasza o tzw "połówki", to jednak na dłuższą metę mi to wisi.
Reasumując: nie bardzo widzę w czym problem? Że ktoś źle ocenia muzykę, bo nie zrozumiał intencji kompozytora? Jak to się mówi: dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane, a liczy się finalny efekt. Patrząc na wszystko tylko z jednej strony trzeba by się cofnąć do epoki łupania kamyczków, bo to, śmo, owo. Muzyka dziś to produkt. Muzyka filmowa nigdy nie była prężniejsza i ocenianie jej tylko za pomocą filmu to coś, na co może sobie pozwolić Amerykańska Akademia, a nie ludzie, którzy na co dzień zajmują się jej słuchaniem i oceną. A że ktoś ocenił nie patrząc na intencję reżysera - bez jaj. Ponoć Salo to prawdziwe dzieło, a intencje jego reżysera były wielkie. Ale to wcale nie przeszkadza mi wystawić temu filmowi 1 i powiedzieć, że to gówno - bo to jest gówno. Podobnie z muzyką filmową. Przeraża mnie natomiast to, że skoro Olek mówi, że niedawno doszedł do takiej oceny sytuacji, to co było wcześniej? Będziesz teraz poprawiał wszystkie swoje recenzje względem filmu? Bo albo w tę albo we wte - musi być jakaś konsekwencja tego, co napisałeś. Pozdrawiam. | | Olek Dębicz: | Chyba nie do końca mnie zrozumiałeś, Mefisto. Czy ja napisałem, że nie należy oceniać muzyki na płycie? Absolutnie! Czy napisałem, że należy się kierować intencją reżysera? właśnie na odwrót! Jeszcze raz powtarzam - nie napisałem o ogólnym problemie, powszechnych błędach recenzentów. Położyłem jedynie nacisk na jeden aspekt oceniania muzyki filmowej, który czasem się lekceważy. | | Olek Dębicz: | I jeszcze jedno. Sam napisałeś, że wydaje się płyty z muzyką filmową, bo się sprzedają, bo jest na nie popyt. Otóż niejako rozwinąłeś mój argument z artykułu, w którym napisałem, że kompozytor zwykle nie kieruje się tym, czy jego dzieło dobrze wypadnie na płycie. Ale i tu proszę nie uogólniać i przede wszystkim nie brać tak wszystkiego do siebie :) | | Mefisto: | Ależ ja nic nie biorę do siebie tutaj ;) Natomiast trudno zgodzić mi się z tym, że kompozytor kieruje się jedynie kwestią zilustrowania - tu przytoczę cytat z Younga, który mówi: "(...) nie marzę o niczym innym, jak tylko usłyszeć pewnego dnia podczas spaceru, jak ktoś gwiżdże moją melodię" - to są muzycy, którzy zawsze biorą pod uwagę melodyjność czy pozafilmowość własnych prac. | | Koper: | Ja to w ogóle nie za bardzo wiem jaki jest sens i cel tego artykułu. Chyba tylko, żeby jakaś dyskusja była pod nim, bo innego nie widzę. Co do oceniania muzyki w filmie - wszystko ładnie, pięknie, tylko że dobrze sprawować się w filmie to może byle co - można podłożyć milion rzeczy w temp-tracku, żeby pasowało i co? Albo akurat może być film bez muzyki prawie z 3 uderzeniami w klawisz fortepianu. Tylko, że my nie oceniamy muzyki filmowej przez pryzmat tego co w filmie słyszymy, ale przez pryzmat tego, co zostaje wydane na płycie. Skoro więc ktoś to wydał, to ja mogę to ocenić i nie specjalnie mnie obchodzi, że w filmie owe 3 uderzenia w klawisze (wiem, przesadzam, ale celowo) sprawdzają się idealnie, skoro płytka nadaje się do kosza.
Toteż teraz pytanie, o co Ci Olek chodzi? :) Mam takiej płytce dać 5 bo w filmie działa to bosko? Czy może tak jak bym zrobił - dać 1 i tylko zaznaczyć w recenzji (ewentualnie dać dodatkową notę oceny w filmie, ale zgodzę się z kolegami z muzykafilmowa.pl - to nie jest rzecz niezbędna, można to opisać w tekście) że w filmie było fajne, ale słuchać autonomicznie to się tego nie da? To drugie rozwiązanie stosujemy wszyscy. Jeśli ktoś widział film to o roli muzyki w nim pisze, jeśli nie, to i tak próbuje znaleźć informacje o nim i zrozumieć dlaczego kompozytor zastosował takie a nie inne środki. Chyba wszyscy tak robimy, prawda? Komu więc Olek chciałeś tym tekstem zwrócić uwagę? A może Ty w przeszłości oceniałeś płyty kompletnie olewając kontekst filmowy i teraz znajdujesz sobie pokutę i szukasz rozgrzeszenia? ;) Hmm...? | | Olek Dębicz: | Ja nie wiem, czy piszę po chińsku, ale znów spotykam się z niezrozumieniem prostego tekstu. Podkreśliłem w tekście, że sztuka ilustrowania filmów nie polega na tym żeby stworzyć utwory po prostu pasujące. Docenić należy kompozytora, który coś do obrazu wniesie. I przecież nie napisałem, żeby podwyższać oceny ze względu na oddziaływanie w filmie. Nie chodzi mi o gwiazdki, tylko o to, że często spotykam się w recenzjach z takimi osądami, że kompozytor nie miał pomysłu albo płyta jest nudna, formułowanymi bez żadnego zastanowienia się nad rolą w muzyki....Apropos zdania Younga, przytoczonego przez Mefisto. Oczywiście chyba każdemu kompozytorowi jest miło, jak ktoś zna jego utwory, ale nie wierzę, żeby np. James Newton Howard pisząc score do Michaela Claytona kierował się głównie tym, żeby jego muzykę nucono w tramwaju... | | Koper: | Nie wiem, może w suahili miałoby to więcej sensu? :P W każdym razie ja dalej nie wiem czemu służyć miał ten artykuł. Ja tez z wieloma recenzjami muzyki filmowej się nie zgadzam, ale to nie oznacza, że od razu muszę swoje żale przelać na klawiaturę komputera i napisać artykuł o oczywistościach. | | Olek Dębicz: | Oczywistości, o których się zapomina... | | Seba: | Biedny Pan Olek Dębicz... Napisał ciekawy artykuł, a zamiast konstruktywnej wymiany zdań zesłał na siebie lawinę pretensji. Podpisuję się pod artykułem, ponieważ ocenianie muzyki filmowej bez znajomości filmu to bzdura wierutna, czego dowodem jest obecna na łamach tej strony recenzja "Dwóch Wież", nie pamiętam czyjego autorstwa ale nie jest to atak na tego recenzenta. Ja pana Aleksandra Dębicza szanuję i jestem z nim całym sercem.
P.S. Odwiedzam często serwis, ale współtwórcą nie jestem itd., ale wy się znacie nawzajem i powinniście się wspierać, a nie krytykować nawzajem. Zamiast zając się recenzowaniem ścieżek, które bez pana Dębicza by kulało, wy recenzujecie ciekawy esej, zamiast wokół niego wymieniać poglądy. | | Maciej Dwornicki: | No a poza tym niektórzy moi przedmówcy piszą jakby nie na temat idiotycznie powtarzając to co jest napisane w artykule, ale w jakims innym, dziwacznym kontekscie... | | Tomek: | Ja też nie wiem zupełnie po co powstał ten artykuł :) To są oczywistości, które wiedziałem 5 lat temu zabierając się za pisanie recenzji muzyki filmowej :P Powiem nieskromnie. Więc nie wiem nadal jaki ma sens ten artykuł? Że przejrzałeś na oczy, że zrozumiałeś? :) Trzeba od razu pisać o tym artykuł? :) Po to jest recenzja by wypunktować, że coś działa w filmie/nie działa na płycie, nie działa w filmie/działa na płycie - takich przypadków są setki (jak Mefisto wskazuje). Czasem jednak nie jest się w stanie zobaczyć filmu, ale muzyka potrafi inspirować sama sobą, potrafi pobudzić wyobraźnię, potrafi skłonić do różnych przemyśleń. Recenzja ma nie być wyprawką i sprawozdaniem, recenzja ma być inspirowana odsłuchem muzyki na zakupionej (bądź nie zakupionej :D) płycie. Gwiazdki, wrażeniometry i inne popierdółki to tylko wizualny skrót, żaden wyznacznik (każdy kto kiedyś coś napisał wie, jak trudno czasem wystawić ocenę numeryczną). Ja bym chciał zwrócić uwagę tylko na jedną rzecz, o której się zapomina. Co jest najważniejszym zadaniem/celem recenzji? Odpowiedź jest trywialna. Jest nim pomoc w zachęcenie lub odradzeniu zakupu płyty z muzyką filmową. Co mi z tego, że (posłużę się tu kapitalnym przykładek Kopra :D), reżyser miał wizję i muzyka składa się z trzech uderzeń fortepianu i ktoś mi napisze, że to jest super, fantastyczna rola w filmie, pomysł bla bla, jak ja na podstawie takiej opinii mam wydać 50 czy 60 zł? Dla kogoś może to pestka, ale dla wielu ludzi nie. A więc dajmy na to, jestem nieświadomym czytelnikiem/słuchaczem, przeczytam dajmy na to recenzję Olka, wydam 50 zł, puszczę płytę w domu i co? Będę się czuł oszukany :( Na cholerę mi wizja reżysera, na cholerę mi chęci... Straciłem moje zarobione pieniądze. | | Olek Dębicz: | Litości! W artykule pisze o czymś zupełnie innym! Nie namawiam przecież do zawyżania oceny płyt. Nie piszę o żadnych gwiazdkach. Mam na myśli lekceważenie pewnych kwestii, przez które recenzenci w taki a nie inny sposób piszą o samej kompozycji. Nie podkreślają jej podstawowych walorów, nie piszą o najważniejszych aspektach, a oceniają wyłącznie przez pryzmat odbioru na płycie (nawet jeśli piszą również o jej roli w filmie, traktują ją po macoszemu, żeby tylko napisać). Absolutnie nie uważam, że należy wystawiać wysokie oceny płytom, które na to nie zasługują (czy ja w moich recenzjach tak robię?). Tylko jeśli widzę, że recenzent pisze o nudnej, jego zdaniem, płycie i wyraża się autorytatywnie o artyście, nie biorąc pod uwagę, nie zaznaczając wyraźnie czysto filmowych kwestii, to razi brakiem profesjonalizmu. W artykule napisałem o częstym krzywdzeniu kompozytora słowem. | | Seba: | Wstyd panowie, wstyd... Potencjalnego użytkownika strony takie skakanie do gardel, a wlasciwie jednego gardła odstrasza... Piszecie zgrabne frazesy o pieknie muzyki a siedzi a tu wychodzi chamstwo i wulgarnosć na wierzch.. Nie rozumiem tego, nie rozumiem ataku na pana Debicza... | | Koper: | Olek! Któż tak według Ciebie zachował się nie fair w stosunku do kompozytora, kto i kiedy niesłusznie zjechał dobrą muzykę, że aż musiałeś artykuł napisać? "Oczywistości, o których się zapomina" - piszesz. Kto o nich zapomina? Może odpowiedź na to rozjaśni nam sens i cel tego tekstu. :) | | Neimoidian: | Nie rozumiem zamieszczonej powyżej zajadłej krytyki tekstu Olka. Nikt nie wymaga od felietonów - a tak wg mnie należy traktować ten tekst - odkrywczych idei. Co więcej, fakt, że jednak sprowokował jakąś dyskusję, świadczy na jego korzyść. Inna sprawa, że Olek - skądinąd świadomie - jedynie pobieżnie naszkicował temat, który zasługuje na szersze potraktowanie. Mam tu na myśli jakąś metaanalizę naszego sposobu myślenia i odbioru muzyki filmowej z uwzględnieniem wszystkich elementów. Słusznie wymieniona słuchalność i efektywność w filmie to zaledwie jedne z wielu czynników. Nie mogę się jednak zgodzić z tezą Olka nt. krytycznego nie oceniania muzyki bez znajomości filmu. Przede wszystkim dlatego - co zauważyli Koper i Tomek - że oceniamy nie muzykę w filmie, ale album z muzyką z filmu (innymi słowy muzykę w stanie czystym). Znajomość jej roli w obrazie pomaga ją lepiej odebrać na płycie oraz wytłumaczyć takie a nie inne decyzje kompozytora, ale końcem końców nie przekłada się na wartość >samej< muzyki tak, jak ją odbieramy na krążku. Jednak - i tu w pełni zgadzam się z Olkiem - kiedy tylko jest to możliwe, mile widziane jest uzupełnienie recenzji (w jej jakościowej i ilościowej postaci) o dodatkową ocenę uwzględniającą efektywność muzyki w filmie. | | Olek Dębicz: | Neimoidianie, chodzi mi o to, że celem kompozytora muzyki filmowej nie jest zadowolenie słuchacza płyty i często dobry końcowy efekt, o którym piszesz wynika z czynników przypadkowych. I to trzeba podkreślać, a nie brutalnie krytykować kompozytora, np. za brak pomysłów (choć naturalnie często trzeba). Za wszystkie uwagi serdecznie dziękuję. Uważnie przeczytałem dotychczasowe komentarze. Głównym zarzutem (i praktycznie jedynym na temat) jest niejasność celu, dla którego powstał tekst. A zatem odpowiadam: artykuł powstał z mojej indywidualnej potrzeby wypowiedzenia się na temat oceniania muzyki filmowej. Myślę, że nie prędko napisze podobny, bo traktuję go jako swego rodzaju podsumowanie, spojrzenie z dystansu na to, co robimy. Oczywiście nie odkryłem w nim Ameryki, jak chcieliby niektórzy, bo nie jest to praca naukowa. | | Tomek: | Olku, ale nikt nie uważa byś odkrył Amerykę :) Jednak nie mogę się zupełnie zgodzić z Tobą, że kompozytora nie można skrzywdzić. Twój argument, że celem kompozytora nie jest zadowolenie słuchacza płyty jest OK - ale tylko w kontekście filmu. Tam ma zadowolić reżysera, przysłużyć się filmowi w 100%, ma po części zadowolić również widza. I tu przebiega granica: co dla widza? a co dla słuchacza/melomana? Gdy już materiał znajdzie się na płycie, gdy podpisze go kompozytor, gdy zazwyczaj zafiguruje jego nazwisko jako producenta, to wtedy jego najważniejszym zadaniem jest ZADOWOLENIE słuchacza! To za co mamy mu zapłacić? Za to że był łaskaw nas zaszczycić tym, że coś napisał i wydał? Absurd. Przecież doskonale wiesz jak kompozytorzy filmowi są wrażliwi na punkcie wydawania swoich płyt, jak potrafią dopieszczać materiał, jak specjalnie przygotowują wydanie by stało się jak najlepszym "przeżyciem słuchowym". Jedni robią to szalenie inteligentnie, inni nie potrafią (mimo, że ich muzyka może być całkiem klasowa). | | Neimoidian: | Brutalnym ocenom mówimy NIE, ale sam zamysł/koncept kompozytora może jedynie tłumaczyć pewne rozwiązania muzyczne (poszerzając tym samym naszą perecepcję dzieła), ale już nie usprawiedliwia słabego warsztatu czy nieciekawej treści. Jeśli ktoś pisze jak dajmy na to Jablonsky, to choćby muzyka była słuchalna (a czasem bywa) i dobrze sprawdzała się w filmie (a tak też jest), to wcale nie poprawia jej ostatecznej oceny. | | Tomek: | Jeszcze chciałbym się odnieść do rzekomego chamstwa. Nie wiem gdzie tutaj ktoś widzi chamstwo, uważam, że dyskusja była/jest prowadzona na argumenty i merytorycznie, a że ktoś się nie zgadza i ma inny pogląd, i "nie wspiera", przypominam, że czasy PRL-u, "jedynej słusznej wizji" albo IV RP już się skończyły i pora się przebudzić ;-). Pozdrawiam. | | TWO: | Panie Olku, przecieram oczy ze zdumienia widząc że mój, od jakiegoś czasu ulubiony polski recenzent muzyki filmowej (pisze Pan najkrótsze teksty i zazwyczaj trafia w sedno) wyprodukował tekst o podobnej wymowie. W moim przekonaniu, pomylił Pan kwestię oceny szeroko rozumianej pracy kompozytora nad muzyką do filmu z oceną efektu końcowego tej pracy, czyli samego albumu. Czy istotą oceny OST jest bowiem docenienie pracy włożonej przez kompozytora w powstanie muzyki, czy raczej ukazanie korzyści którą odniesie przeciętny słuchacz filmówek z obcowania z tym, a nie innym albumem? Pisze Pan "skrzywdzić kompozytora muzyki filmowej można niezwykle łatwo" - zgoda, tyle że skrzywdzić słuchacza muzyki filmowej jeszcze łatwiej, bo to on - a nie kompozytor - spogląda na Pańską ocenę i kupuje (lub nie) płytę. Recenzje są dla potencjalnych słuchaczy i powinny być pisane w ich, a nie kompozytorów, jak najlepszym interesie. Niech Pan broń Boże nie wcieli w życie "zunifikowanego" w myśl proponowanych reguł, stawiania jednej oceny dla albumu! Jeżeli leży Panu na sercu kwestia docenienia kompozytorów za ich talent a zarazem włożony trud, niech to będzie oddzielna ocena (np. za "zmysł kompozytorski", oparta na pojęciu moim zdaniem szerszym, trafniejszym - i faktycznie bardziej potrzebna, niż choćby ocena "za muzykę w filmie" - która to muzyka, jak Pan sam trafnie zauważył, może sprawdzać się na ekranie idealnie, podczas gdy prawdziwego kunsztu kompozytorskiego brak), zaś ogólną ocenę dla OST niech Pan pozostawi wyłącznie za walory stricte muzyczne, emocjonalne, które jak mniemam są decydujące dla Pana czytelników. | | Olek Dębicz: | Dziękuję za uwagi. Chciałbym uściślić jedną rzecz. W artykule napisałem o niepokojącym zjawisku lekceważenia w recenzjach pewnych kwestii związanych z komponowaniem muzyki filmowej. Miałem na myśli nie tyle samą finalną ocenę dzieła (rozpatrywanego na płycie i w filmie), lecz jednostronną, mało wyważoną krytykę. Chodziło mi o dobitne, często trochę nieprzemyślane formułowanie zdań. Często spotykam się z recenzją dzieła, któremu ja też wystawiłem podobną ocenę (tu mam na myśli umowne gwiazdki). Autor tekstu jednak autorytatywnie pisze o wadach kompozycji, nie starając się spojrzeć na dzieło przez inny pryzmat. Ocena pozostaje ta sama, ale mimo wszystko kompozytor jest trochę inaczej potraktowany. Przy czym zaznaczam, że nie spotykam się z tym często, a artykuł można traktować trochę jako przestrogę i głównie powstał on z potrzeby wyrażenia moich poglądów. | | nutopisarz: | Dobry artykuł! Uderza w sedno problemu. Recenzenci, to zazwyczaj ludzie, fani muzyki, którzy zabrali się za tzw recenzowanie, bo lubią taki, a taki styl, gatunek, nurt, etc.
Tylko, że tak naprawdę niewiele widzą, jak to wszystko wygląda od kuchni. Ile muzyki, dobrej muzyki leci do śmieci, bo reżyser "nie lubi skrzypiec", albo "nie lubi hollywood" itd, itd. Myślę, że Olek wiedział, o czym pisze i są to bardzo dobre wnioski. Jedynymi osobami, które wystawiają recenzje pracy kompozytora, są twórcy filmu, którzy decydują o kształcie całości i o tym, czy zaakceptują muzykę, czy nie.
A ta "słuchalnosć" to jakiś żart. Ktoś lubi Pendereckiego i dla niego Zimmer jest "niesłuchalny" i na odwrót. Pozdro! | | karcharoth: | LUDZIE. PRZESTAŃCIE GADAĆ i ZACZNIJCIE SŁUCHAĆ... SOUNDTRACKÓW :D:D:D Oceny nie są ważne, bo każda choć najbardziej obeiktywna ocena i tak zawsze będzie subiektywna... | | Dimitri: | Ja powiem bardzo dobitnie nie powyższemu tekstowi. Jestem niedzielnym słuchaczem muzyki filmowej. Szczerze mówiąc mało mnie obchodzi jak muzyka zakupiona przeze mnie prezentuje się w filmie skoro została wydana jako autonomiczne dzieło. Ponadto jeśli jest to płyta typu Batman Begins gdzie kompozycje zostały skompilowane w taki sposób, aby były przystępne do słuchania na sucho. Ponadto jako czytelnik portalów tego typu najbardziej interesuje mnie sama muzyka i nie oczekuję oceny jej prezencji w filmie. Taka opinia powinna znajdować się w recenzji samego filmu (skoro muzyka doskonale sprawdza sie w filmie, to może lepiej kupić film na DVD niż samą muzykę). Po przeczytaniu powyższego tekstu odniosłem wrażenie, jakby autor swoimi recenzjami nie chciał obrazić kompozytorów. Przecież oni dostają kapustę za swoją pracę, a statuetki świadczą o jakości ich muzyki. Nie recenzje, które moim zdaniem powinny być przeznaczone dla odbiorców. Co do gwiazdek czy innych ciulstew obiektywnie obrazujących partyturę, to mało mnie to obchodzi. Jak wiele osób już zaznaczyło jest to mało istotne. | |
|