IV International Film Music Conference, Úbeda - relacja. Część II
08 Sierpień 2008, 22:36
11 VII - DZIEŃ II
Choć pierwszy punkt programu drugiego dnia IV Międzynarodowej Konferencji Muzyki Filmowej zaplanowano na godzinę 10:00, cześć uczestników - szczególnie tych, którzy zakończyli czwartkowy wieczór dopiero w piątkowy poranek - nie znalazła w sobie wystarczającej siły, by dotrzeć na czas do auli Hospital de Santiago, gdzie miał się odbyć panel poświecony twórczości maestro Bruce`a Broughtona. Ci którzy przyszli, mogli być świadkami, jak kompozytor - będący w wyraźnie w lepszej formie niż część jego fanów - nuci sobie lecący akurat z głośników Marsz Supermana. Miało to z pewnością więcej wspólnego z oryginałem, niż zeszłodniowe wykonanie tego utworu podczas koncertu (choć i tamtemu nie można było odmówić uroku).
Úbeda rankiem
Zaczynając, Broughton z góry przeprosił słuchaczy za ewentualne powielenie zeszłorocznych opowieści. Podobnie jak wtedy, postanowił się bowiem skupić na zakulisowych aspektach pracy kompozytora oraz znaczących momentach własnej kariery. Mimo bogatego muzycznego zaplecza (w jego rodzinie większość osób zajmowała się muzyką), on sam nie był przekonany o tym, jaki kierunek chce nadać swojemu życiu. Wybór szkoły muzycznej podyktowany był raczej chęcią dania sobie czasu do namysłu oraz przeczekania tego okresu w możliwie najmniej wymagający sposób. Z czasem jego stosunek w tej materii uległ znaczącej zmianie. Co ciekawe, inspiracją do podjęcia takiego zawodu była jedna z piosenek Eltona Johna. W tym momencie, gdy ją usłyszał, zdecydował, że też chce tworzyć muzykę, która by poruszała innych ludzi. Zanim to się jednak stało, rozpoczął pracę w stacji CBS, tej samej, w której 12 lat później będzie pracował Jerry Goldsmith. Od dobierania utworów do konkretnych audycji, aż po własne kompozycje - tak stopniowo toczyła się kariera Broughtona. Nauka, jaką z tamtego okresu wyniósł, mówi, że kompozytor filmowy nie powinien być szczególnie przywiązany do tego nad czym pracuje, gdyż nie jest to dzieło autonomiczne i jego nadrzędnym celem jest spełnić oczekiwania reżysera. Bywa nie raz, że muzyka jest tak wspaniała, że po zakończeniu nagrania orkiestra nagradza autora brawami. Przychodzi jednak reżyser i bezpardonowo oświadcza, że nie podobają mu się na przykład
puzony, albo że w danym miejscu tych puzonów brakuje! Innymi słowy, kompozytor - niczym dobry kucharz - musi znać przepisy, ale gdy jest proszony, powinien być gotowy je dostosować do upodobań klienta.
Odwołując się do historii z poszczególnych etapów swojej drogi zawodowej, kompozytor Silverado treściwie wypełnił połowę przysługującego mu czasu prelekcji. Jej drugą część postanowił wykorzystać w dość specyficzny sposób... oddając głos swojej asystentce - Lisie Edmonson. Życiorys zawodowy pani Edmonson to między innymi współpraca z legendami muzyki filmowej tej klasy, co: Henry Mancini, Elmer Bernstein i Alan J. Lerner. Wykorzystując to niebagatelne źródło informacji na temat powyższych kompozytorów, Broughton przyjął na siebie rolę moderatora, oddając głos współpracowniczce, która przybliżyła kilka barwnych anegdot zza kulis pracy powyższych artystów. Manciniego opisała jako tytana pracy - człowieka, który podczas przerw między jednym filmem a drugim angażował się koncerty, tworzenie piosenek, pracę dla telewizji, itp. Aby połączyć te wszystkie zadania w jedną spójną całość, korzystał z usług przynajmniej kilku agentów, z których każdy organizował inną część jego pracy. Bernstein z kolei miał zwyczaj dość liberalnego traktowania arkuszy swoich partytur, na których zapisywał swoje przemyślenia, numery telefonów czy historyjki, które akurat przyszły mu do głowy. Na jednej z takich kart, na ostatniej stronie można na przykład odnaleźć napis w rodzaju: ?KONIEC --- DZIĘKI BOGU!?. Nie były to jedyne jego dziwactwa. Innym było uporczywe posługiwanie się brytyjskim akcentem, co miało skutkować większym szacunkiem i poważaniem ze strony spotykanych rozmówców (dodać należy, że Bernstein był rodowitym Nowojorczykiem). Pani Edmonson nawiązała również do historii związanych z konkretnymi projektami kompozytorów. Wspomniała między innymi o I projekcji Śniadania u Tiffany`ego, na której - jak opowiadał Mancini - jeden z producentów upierał się, by na przykład wyrzucić z filmu piosenkę Moon River, która spotkała się z jego dezaprobatą. Na wieść o tym, siedząca na sali Audrey Hepburn - ponadczasowy symbol piękna i elegancji - miała ponoć zrobić minę mordercy... Piosenka - co powszechnie wiadomo - ostała się w filmie i nadal zasłużenie cieszy się statusem nieśmiertelnego klasyka. Inna historia z kolei dotyczyła obrazu Daleko od Nieba, ostatniego filmu, nad którym pracował maestro Bernstein. Podobno kompozytor, który zawsze przeciwny był słuchaniu muzycznych ścieżek roboczych, tu zrobił wyjątek i ku swemu zaskoczeniu okazało się, ze podkład stanowiła jego własna muzyka z filmu Zabić drozda.
Bruce Broughton i Lisa Edmonson [w środku]
Zasłuchani fani (poza śpiącą panią na I planie)
Łączone spotkanie z Broughtonem i Edmonson skończyło się około godziny 11:30, a jako że do następnego punktu programu pozostało 30 minut, fani masowo rozpierzchli się w swoje strony. Jedni zwyczajowo ustawili się pod sceną, polując na kompozytora z nadzieją na krótką rozmowę i/lub zdjęcie bądź autograf. Inni z kolei ruszyli na stoisko z płytami, które podczas każdej z przerw przeżywało istne oblężenie. Podobnie jak rok temu, wybór w sklepiku był dość spory i każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Można było uzupełnić swoją kolekcję nie tylko o nowe pozycje, lecz również o unikaty, jak choćby pozycje z limitowanych edycji czy rzadkie kopie dawno już wyczerpanych wydań. Traf chciał jednak, że w tym przybytku nie odnalazłem kilku rzeczy, na które liczyłem (głównie pod kątem autografów). Chcąc nie chcąc, mi również udzieliła się atmosfera nerwowego przebierania wśród dostępnych egzemplarzy, co przypłaciłem - w perspektywie całej konferencji - siedmioma nowymi albumami do kolekcji i znacznym spadkiem wypłacalności.
Na zakupach
Wracając jednak do wspomnianej wcześniej przerwy, w patio Hospital de Santiago uważne oko zdołało dostrzec kolejnego z gości konferencji - szkockiego kompozytora Patricka Doyle, który był bohaterem kolejnego z paneli. Przyznam otwarcie, że do fanów Doyle`a nie należę i do jego osoby podchodziłem dosyć sceptycznie. Moja znajomość jego twórczości była dość mierna, ponadto nie byłem szczególnym entuzjastą znanych mi już produkcji tego autora. Moje obiekcje jednak szybko się rozwiały, a to głównie za sprawą szalenie wesołego usposobienia kompozytora. Doyle okazał się osobą nad wyraz zabawną, o dużym zacięciu gawędziarskim i tendencją do bezustannych żartów. Jeśli dodać do tego zabawnie brzmiący akcent, ubawu było co niemiara. Odnosząc się do swojej pracy, Doyle porównał ją do pracy dekoratora, który choć ubogaca przestrzeń, nie może wychodzić przed budowniczych. Innymi słowy - jak mówił - należy być zawsze wrażliwym na to, czego wymaga scenariusz i reżyser, gdyż nie pracuje się samemu, a w zespole. Potwierdził również opinię Broughtona o tym, że należy być w swojej działalności elastycznym, a praca przede wszystkim powinna dawać przyjemność. On sam, gdy wie, że nie znajdzie tej przyjemności, nie angażuje się w projekt. W tym kontekście chwali sobie również pracę z nowoczesnym sprzętem, z komputerami i syntezatorami, gdyż oszczędza mu to zbędnego wysiłku. Gdyby nie postęp technologiczny, to - jak przyznaje - pewnie by dawno rzucił tę robotę. Nie uważa przy tym, że technologia zabiera coś ze sztuki. Należy traktować ją wyłącznie jako narzędzie, które pomaga tę sztukę tworzyć.
Patrick Doyle
Przypominając początki swojej kariery, Doyle wspomina, że wiązała się ona głównie z teatrem, gdzie nie tylko komponował muzykę, ale również występował na scenie (a było to bardzo opłacalne dla twórców spektaklu, ponieważ pozwalało wypełnić dwa wakaty za pojedynczą płacę). Te doświadczenia wykorzystuje do dziś, grając epizody w filmach swojego przyjaciela Kenneth`a Branagha, choć nie tylko (kompozytor ma nawet jedną linijkę tekstu w słynnych Rydwanach ognia Hugh Hudsona). Z tymi projektami wiązały się zazwyczaj przeróżne śmieszne historie, którymi Doyle zasypywał po kolei słuchaczy. Na przykład - jak relacjonował - przy kręceniu scen otwierających Wiele hałasu o nic, aktorzy musieli wystąpić nago, co - z polecenia reżysera - pociągnęło za sobą rozebranie się całej ekipy. Z kolei w Umrzeć powtórnie Doyle znajdował dziką uciechę w rozpraszaniu Emmy Thompson za pomocą wymyślanych na poczekaniu i dość niewybrednych linii dialogowych. Ta historia stanowiła również punkt odniesienia do ogólnego podsumowania zachowań statystów, których ulubionym zwyczajem jest podkradanie przestrzeni ekranowej aktorom przez ostentacyjne wchodzenie w kadr lub nachylanie się do kamery. Sam - jak przyznał - również tak robi, kiedy tylko może. Inna anegdota, która Doyle opowiedział, dotyczyła Eragona. Film powstawał w Los Angeles, natomiast muzyka we Francji, gdzie kompozytor na stałe mieszka. Z powodu zagrożeń terrorystycznych oraz... utraty własnego paszportu, Doyle został zmuszony do kontaktu z producentami i reżyserem wyłącznie za pomocą kamery wideo. Na potrzeby owych wideokonferencji postanowił zaprezentować się oficjelom iście po francusku, wskutek czego pojawił się na ekranie w... pasiastej koszulce, bereciku, fikuśnych wąsikach oraz bagietką pod pachą (!), czym naturalnie wywołał olbrzymią konsternację wśród zgromadzonych. Praca nad czwartą częścią opowieści o Harrym Potterze to z kolei efekt nacisków jego syna (ponoć jego pozycja w szkole znacznie się dzięki temu poprawiła). Na koniec Doyle opowiedział jeszcze jedną historię, tym razem dotyczącą jego wizyty w klubie o nazwie Frankenstein, gdzie każdej nocy o godzinie 12:00 z sufitu zjeżdża podwieszony na łańcuchach potwór, a wszystkiemu temu towarzyszy sugestywna muzyka, którą Doyle napisał do filmu o Branagh`a (a dokładnie porywający utwór The Creation). Podobno gdy właściciel klubu dowiedział się, że gości u niego autor melodii, nie chciał początkowo uwierzyć, ale potem jednak zaproponował kompozytorowi... piwo na koszt firmy. Najwyraźniej musiało to bardzo ująć Doyle'a, skoro nie zdecydował się dochodzić należnych mu tantiem, których klub naturalnie nigdy wcześniej nie płacił.
Spotkanie z Patrickiem Doylem
Zakończenie panelu Patricka Doyle było ostatnią - nie licząc wieczornego recitalu - pozycją w programie przeznaczoną dla nie-hiszpańskojęzycznego słuchacza. Identycznie jak w roku 2007, organizatorzy zadbali wyłącznie o tłumaczenie z angielskiego na kastylijski, natomiast przekład w odwrotnym kierunku miał miejsce tylko podczas głównych uroczystości. Tak jak wtedy, tak teraz jest to mój największy zarzut do organizatorów. Pomimo międzynarodowego charakteru imprezy, jej uczestnicy są w przeważającej ilości mieszkańcami Hiszpanii i najwyraźniej nie kalkuluje się angażować tłumaczy dla zaledwie garstki obcokrajowców. Tym bardziej, że lokalne gwiazdy muzyki filmowej nie budzą takiego zainteresowania zagranicznej publiczności, co artyści rodem z Hollywood. Ze swojej strony mam jednak o to żal, gdyż byłem chętny zapoznać się z dorobkiem tego czy innego twórcy, szczególnie, że już w poprzednim roku przekonałem się o tym, na jak wysokim poziomie stoi hiszpańska muzyka filmowa.
Gwoli podsumowania, jednak pozwolę sobie wymienić pozostałe wydarzenia zaplanowane na piątkowe popołudnie. Zaraz po spotkaniu z Doylem odbyła się krótka prezentacja obrazkowej powieści El Imperio Klingon autorstwa Raúla Garcii Tejedora, jak mniemam inspirowanej serią Star Trek. Na godzinę 17:00 zaplanowane było spotkanie z hiszpańskim reżyserem Albertem Espinosą, jednak zostało ono odwołane, gdyż zaproszony nie mógł niestety przyjechać. Wreszcie ostatni panel tego dnia był poświęcony popularnemu kompozytorowi rodem z Sallentu (k. Barcelony) - Carlesowi Casesowi. Jest to twórca bardzo ciekawy, z którego muzyką miałem okazję zapoznać się już wcześniej ,przy okazji słuchania albumów-kompilacji, poświęconych hiszpańskim kompozycjom filmowym. Jego utwory w interesujący sposób łączą w sobie wpływy klasyczne oraz jazzowe, a chwytliwe melodie z niebanalnymi aranżacjami. Ten absolwent szkół muzycznych w Hiszpanii, Norwegii oraz na Kubie jest artystą bardzo cenionym w swoim kraju, jednak na zewnątrz raczej nieznanym. Jeśli ktoś z Czytelników kiedyś natknie się na to nazwisko, niech śmiało sięga po jego płyty, bo jestem pewien, że warto. Co od samego wystąpienia kompozytora, to - choć byłem na nim obecny - nie wiele mogę o nim powiedzieć ponad to, że w trakcie niego zostało zaprezentowane kilka jego utworów, które spotkały się z pozytywną reakcją słuchaczy, w tym także moją.
Nie był to na szczęście jedyny kontakt z dobrą muzyką tego dnia. Jak wcześniej wspomniałem, wieczorem miał miejsce długo oczekiwany recital twórczości niefilmowej zaproszonych gości. Choć w praktyce ta niefilmowość nie była do końca przestrzegana, nikt jednak nie miał z tego powodu pretensji. Wydarzenie odbyło się w sali Hospital de Santiago. Na pierwszy ogień poszedł maestro-przewodniczący, czyli Bruce Broughton. Jego Gold Rush Songs (1996) to oryginalne adaptacje piosenek z okresu gorączki złota w Stanach Zjednoczonych, zaprezentowane w formie suit na skrzypce i fortepian. Za klawiaturą siadł sam autor, którego wspomagała żona Belinda. Na skrzypcach zagrał David Quiggle. Program składał się z trzech części, zatytułowanych:
1. Joe Bowers
2. Betsy from Pike
3. Golden Slippers
Fragment występu można obejrzeć poniżej.
Kolejnym utworem Broughtona był Variations for Flute and Piano z 2007 roku. W tej kompozycji autora wspomagał gościnnie Joel McNeely, sprawnie wykonujący partie fletowe. Był to ponownie fajny i energiczny kawałek, oparty o bardzo chwytliwą melodię. Zapraszam do posłuchania...
B. Broughton (fortepian), J. McNeely (flet)
Variations for Flute and Piano
Następnie duet Broughton - Quiggle wykonał pochodzącą z 2000 roku Sonata for Violin and Piano. Składała się ona z dwóch części i była najbardziej wymagającym z dotychczasowych utworów. Jej przeciwieństwem był następujący po niej Olivier`s Birthday for Trumpet and Piano (1998). Broughton napisał go dla swojego syna na jego 6 urodziny i postarał się, by odzwierciedlał wesołą i żywą naturę chłopca. Zależało mu również, by partię trąbki mógł wykonywać właśnie syn. Trudno nie poddać się urokowi klasycznie Broughtonowskej melodii wygrywanej przez Veselina Todoreova. Utwór ten również można znaleźć poniżej.
B. Broughton (fortepian), V. Todoreov (trąbka)
Olivier`s Birthday for Trumpet and Piano
Drugim autorem prezentującym swoje utwory był Christophe Zirngibl. Wykonane zostały Anthem For A Place Unknown oraz temat z obrazu Julian - oba na fortepianie przy udziale samego kompozytora. Z tej pary bardziej podobała mi się jednak druga kompozycja Zirgibla. Na jego muzyce skończyła się pierwsza część recitalu.
Drugą połowę rozpoczął Christopher Slaski - angielski kompozytor polskiego pochodzenia, pracujący sporo w Hiszpanii. Mimo całkiem niemałego dorobku pozafilmowego oraz wbrew nazwie recitalu, wykonane zostały wyłącznie utwory filmowe utwory tego artysty. Slaski zaprezentował je osobiście, grając na fortepianie. Po nim przyszła kolej Fernando Velázqueza i jego Moviemiento de Trio (de Agujeros en el cielo) (2004). Na tytułowe trio złożyli się: David Quiggle (skrzypce), Marc Vaillo (fortepian) i sam autor na wiolonczeli. Utwór był ładny, ale bardzo spokojny, co o tej porze groziło przyśnięciem. Po redukcji tria do duetu fortepian-wiolonczela, Vaillo i Velázquez wykonali czteroczęściową kompozycję tego pierwszego, pod tytułem Animus (2002).
Fernando Velázquez (wiolonczela) i M. Vaillo (fortepian)
Wreszcie przyszedł czas na muzykę Carlesa Casesa, który - podobnie jak Slaski - zaprezentował wyłącznie utwory napisane do filmów. Fragmentu jednego z nich można posłuchać poniżej (na fortepianie sam autor).
Recital - Carles Cases (fragment)
Wraz z przebrzmieniem ostatniej nuty, zakończyła się oficjalna część tego dnia konferencji, po której organizatorzy zaprosili wszystkich przybyłych - zarówno gwiazdy, jak i fanów - na wspólną wyprawę do leżących na skraju miasteczka punktów widokowych (dla ścisłości, o tej porze nie było już nic z tych punktów widać, jednak nie przeszkadzało to im być popularnymi miejscami spotkań towarzyskich). I tak spod dziedzińca Hospital de Santiago wyruszyła sporej wielkości procesja, która przemierzywszy wąskie uliczki wkrótce dotarła na miejsc. Przyjemnym akcentem było, że rzeczywiście podczas tego spaceru uczestnikom towarzyszyło kilku - jak zwykle obleganych - kompozytorów. Byli to między innymi: Patrick Doyle, Roque Baños i Christopher Slaski. Ten ostatni spędził tam najwięcej czasu i dzięki temu miałem przyjemność z nim całkiem długo porozmawiać. Kompozytor, który był autentycznie zainteresowany sprawami dotyczącymi krajuojczyzny swojego ojca, opowiadał o swoich korzeniach, a także wypytał się o różne rzeczy związane z Polską. Mieliśmy też okazję wymienić parę uwag na temat muzyki filmowej, jej poziomu oraz procesu jej powstawania. Okazało się również, że Slaski jest znajomym naszego kompozytora - Macieja Zielińskiego, z którym studiował na Royal Academy of Music w Londynie.
Spotkanie z Christopherem Slaskim
W taki oto sympatyczny sposób zakończyła się kolejna doba pobytu w Úbedzie. Jak się okazało, tym razem nie byłem jedynym Polakiem wśród uczestników, gdyż nasza reprezentacja zwiększyła się aż dwukrotnie dzięki obecności Pawła ze Świdnicy (pozdrawiam serdecznie!). Wrażenia z tego dnia okazały się przedsmakiem tego, co miało nastąpić w sobotę, której ukoronowaniem był wielki galowy koncert muzyki filmowej autorstwa przybyłych gości. Pomny doświadczeń z poprzedniego roku, byłem więcej niż pewny, że czeka nas wielkie i niezapomniane widowisko. I tak też było, ale o tym więcej w następnej relacji.
Ciąg dalszy nastąpi....
Filmy: Stefan Cosman i inni (źródło: You Tube)