W historii kina western zajmuje szczególną pozycję: przez wiele lat był to dominujący gatunek artystyczny i pomimo częstego przedstawiania świata w czarno-białym szablonie (podział na jednoznacznie "dobrych szeryfów" i "złych bandytów") - zdobył olbrzymie powodzenie i wpisał się na trwałe w dzieje wielkiego ekranu. Popularności i sympatii przysporzyła westernowi legenda przygody na Dalekim, Dzikim Zachodzie, którą przeżywali liczni bohaterowie rozmaitych filmów, takich jak np. Rio Bravo, W samo południe, Siedmiu wspaniałych. Zazwyczaj podejmowano problem najbardziej nośny i uniwersalny: walki dobra ze złem, których uosobieniem był szeryf lub kowboj, który stał po stronie prawa i - przeciwstawiony mu łotr, opryszek, który pomimo swego niewątpliwie złego charakteru - stanowił siłę napędową filmu. Do pewnego momentu ten schemat był ciągle powielany. W końcu jednak pojawiły się westerny, w których przedstawiano świat znacznie bardziej realnie. I tak - nakręcono wiele obrazów, gdzie zarówno szeryf jak i szwarccharakter nie są w całkowitej opozycji do siebie - lecz ukazuje się ich jako ludzi z wszystkimi ich wadami i zaletami, a że los akurat ich obsadził w takich a nie innych rolach...cóż: "c`est la vie!". Jednym słowem mówiąc: świat nie był już odtąd tak kontrastowy, można było w nim dostrzec wreszcie jakieś odcienie szarości...
Butch Cassidy i Sundance Kid to właśnie western, który jest przykładem takiego obrazu. Tutaj bohaterami głównymi są złodzieje, mordercy i oszuści w postaci urzekającego swym czarem duetu: Paula Newmana i Roberta Redforda (którzy, drugi równie wspaniały duet stworzyli kilka lat później, bo w 1973 roku w pamiętnym "klasyku szulerów" - Żądle z muzyką Scotta Joplina w aranżacji Marvina Hamlischa). Wykreowano tym filmem - i nie tylko tym - mit wspaniałego kowboja. Ale nie można się temu dziwić - w końcu Ameryka potrzebowała bohaterów - bez względu na to kim oni byli (vide: Bonnie & Clyde ). "Oni też byli ludźmi!" - pod takim hasłem można by sklasyfikować te westerny, westerny inne niż reszta, pokazujące życie wbrew regułom, z dobrymi i złymi tego stronami...
Western Butch Cassidy and Sundance Kid opowiada o legendarnych rozbójnikach dziewiętnastowiecznego Dzikiego Zachodu: Butch`u Cassidy i Sundance`u Kid`dzie. W tytułowych rolach obsadzono niezapomniane duo: Paula Newmana i Roberta Redforda. Ich barwne przygody i życie, jako ucieczkę muzyką zilustrował Burt Bacharach - jak go nazwano: "nowy Gershwin". Ten wspaniały, amerykański kompozytor (rocznik: 1928), głównie muzyki rozrywkowej (komponował m.in. dla Dionne Warwick, Franka Sinatry), zaznaczał swą obecność w kinie znacznie rzadziej niż, przykładowo - "tuzy" takie jak: John Williams, John Barry, Maurice Jarre, Ennio Morricone - ale robił to tak skutecznie i w takim stylu, że będzie pamiętany przez wiele, wiele lat.
Oprawa muzyczna do tego filmu to niesłychanie melodyjny score. Jako pierwszego utworu na dziewięciościeżkowej płycie kompanii A&M możemy wysłuchać The Sundance Kid i słowo "możemy" jest tutaj zbędne, a bardziej stosowne jest - "musimy". Podobnie rzecz się zresztą ma z pozostałymi kompozycjami. Temat Sundance Kid oparty jest na pogodnej, charakterystycznej dla stylu Bacharacha melodii i rytmie, a także - sposobie użycia instrumentów. Prym wiodą tutaj: rozrywkowa *sekcja smyczkowa, jazzowo - popowa sekcja dęta i perkusja. Towarzyszy im fortepian ale i syntezator (chyba?), który brzmi jak skrzyżowanie klawesynu i pianina.
Po nim słuchamy absolutnego klasyka muzyki filmowej i rozrywkowej, tego evergreenu, który jako jeden z wielu, ale - zaryzykuję, że chyba najbardziej - przysłużył się do rozsławienia nazwiska Bacharacha. To Raindrops keep falling on my head - piosenka, o której mówię, że "nie dało się jej nie słyszeć". Nieważne kiedy i nieważne gdzie - na pewno jej słuchaliście. Genialny wokal i melodia, oraz optymistyczny tekst czynią ją nieśmiertelną. Przypomina mi stare piosenki francuskie - może dlatego, że ma w sobie tę grację, lekkość a zarazem - jest bardzo stylowa. Była adaptowana w niezliczonej ilości wersji - zarówno instrumentalnych jak i nieokrojonych - czyli - piosenkarskich (w Polsce śpiewała ją Irena Santor, w polskiej wersji językowej). Zasłużenie należał się za nią Burtowi Bacharachowi Oscar `69, bo tworzenie tak melodyjnych i pięknych utworów to przywilej tylko wyjątkowo utalentowanych kompozytorów.
Not goin` home anymore jest jednym z trzech tematów wiodących tego albumu, a rozpoczyna go akordeon, który jest potem zastąpiony zmysłowym saksofonem. Rytm jest nadawany za pomocą kołatek a wprawne ucho wyłowi też delikatny akompaniament gitary klasycznej. To spokojna, wprowadzająca nastrój refleksji melodia, która jest jednak jak najbardziej optymistyczna.
Czwarty utwór należy do moich ulubionych kompozycji muzyki filmowej. To fantastyczny South American Getaway. Jest to genialna wokaliza wykonywana przez głosy męskie i kobiece, którym towarzyszy sekcja rytmiczna, składająca się z perkusji i fortepianu, (choć w środku utworu pojawiają się i skrzypce). Melodia jest urzekająca a tempo zmienne - zaczyna się od bardzo szybkiego by potem przejść w powolne i znowu wrócić do zawrotnie szybkiego. To co mnie urzekło w tej niecodziennej kompozycji to umiejętność ukazania, udowodnienia jak wszechstronnym i pięknym instrumentem jest... ludzki głos i ile tak naprawdę można wydobyć dźwięków ze strun głosowych. Na dodatek skontrastowano w jednej kompozycji dwa nastroje: pogodny w części szybkiej i - smutny - w powolnej. Jest to rzeczywiście majstersztyk, a by nie być gołosłownym - dodam tylko, że South American Getaway został nagrany przez 12. filharmoników berlińskich - na wiolonczele - i jest równie urzekający co oryginał (album, na którym znajduje się ta kompozycja nosi zresztą nazwę South American Getaway).
Jako piątego utworu jest nam dane wysłuchać instrumentalnej wersji Raindrops keep falling on my head. Znajdziemy w niej wszystkie wyróżniające styl Burta Bacharacha instrumenty: trąbkę, sekcję smyczkową, perkusję, flet a także - gitarę.
On a bicycle built for a joy jest drugą wersją piosenki tytułowej Raindrops keep falling on my head i różni się od oryginału tylko tym, że w środku utworu wstawiona jest melodia, która była po prostu potrzebna do zilustrowania konkretnej sceny. Ta melodia - ?interludium? - to muzyka jaką możemy usłyszeć w cyrku, gdy oglądamy popisy iluzjonistów: szybkie tempo, riffujący fortepian, dominująca sekcja dęta - jednym słowem - coś na pograniczu żartu muzycznego.
Come touch the sun to inna wersja Not goin` home anymore: w oryginale pojawiał się akordeon i saksofon, natomiast tutaj od początku zaznacza swą obecność trąbka, której partneruje sekcja smyczkowa. Na dodatek tempo jest odrobinę szybsze.
Przedostatni utwór, nazwany The old fun city to powrót do stylistyki "muzyki cyrku". Jest to jednak jazz najwyższych lotów: znajdziemy tu oprócz fikuśnego saksofonu - trąbkę, perkusję, sekcję smyczkową. I znowu - to kolejna, nowa melodia na albumie. Zagrana brawurowo, jest bardzo wesoła, figlarna, gdy ją słyszymy od razu nieomalże wyobrażamy sobie linoskoczków, klaunów, wszystkich tych niezwykłej sprawności fizycznej ludzi tworzących przeczące grawitacji ewolucje... The old fun city kończy się jednak powrotem do tematu Not goin` home anymore.
Album zakończony jest repryzą Not goin` home anymore w wersji na fortepian i ten sam tajemniczy instrument, który pojawił się na pierwszej ścieżce(przypuszczalnie jest to syntezator albo pianino).
Butch Cassidy and Sundance Kid został nagrodzony Oscarami za najlepszą muzykę do filmu ("best *original score") i najlepszą piosenkę ("best original song") za 1969 rok. To strzał w dziesiątkę. Muzyka jest niesłychanie melodyjna, pogodna ale z domieszką melancholii, w łatwo rozpoznawalnym i wyróżniającym się stylu, z wpadającą w ucho piosenką tytułową. Czego chcieć więcej? Tak, to rzeczywiście jeden z najlepszych soundtracków, jakie dane mi było słuchać. Burt Bacharach to dziś już żywa legenda, jego piosenki to standardy muzyki rozrywkowej, wielu artystów nagrywa specjalne płyty poświęcone tylko jego twórczości. Ścieżka dźwiękowa do tego, bardzo popularnego westernu stanowi jeden z najjaśniejszych punktów w jego karierze muzycznej ale i - samej historii muzyki filmowej. Raindrops keep falling on my head to przecież tzw. "evergreen", który nigdy się nie zestarzeje, a pozostałe tematy z Butch Cassidy... są równie doskonałe jak piosenka tytułowa. Jedyna wada tego albumu to jego czas trwania: niecałe 30. minut. Jest to wątpliwej jakości dziedzictwo ery winyli, na których nie mieściło się więcej muzyki niż 40. minut. Stąd częstym zabiegiem było umieszczanie na "original motion picture soundtrack" jedynie piosenek tytułowych (lub tematów głównych) i kilku ich wersji alternatywnych, wzbogaconych o nieliczne tematy poboczne z filmu. Tak też jest i w tym przypadku, bowiem Butch Cassidy and Sundance Kid jest właśnie dostępny na krążku CD w takiej wersji. Nie obniża to wcale moim zdaniem jego wartości artystycznej, jedynie wzmaga tylko apetyt na tak melodyjne kompozycje. To muzyka, która na pewno poprawi humor, a na dodatek może też zastąpić nam rankiem budzik. Recenzję napisał(a): Janusz Pietrzykowski (Inne recenzje autora)
Lista utworów:
1. The Sundance Kid - 02:10
2. Raindrops Keep Falling On My Head (B.J. Thomas vocals) - 02:57
3. Not Goin` Home Anymore - 03:27
4. South American Gateway - 05:14
5. Raindrops Keep Falling On My Head (instrumental) - 02:31
6. On A Bicycle Built For Joy (B.J. Thomas vocals) - 03:07
7. Come Touch The Sun - 02:27
8. The Old Fun City (N.Y. Sequence) - 03:59
9. Not Goin` Home Anymore Reprise - 01:04
Razem: 26:56 |
|