Jeśli mówimy o różnorodności albo rozstrzale stylistycznym na soundtrackach, to ścieżka dźwiękowa do "Eternal Sunshine..." z całą pewnością może służyć za jeden z ewidentnych przykładów tego zjawiska. Urozmaicenie tej płyty porównać mogę bowiem do płyt kompilowanych przez Quentina Tarantino na użytek swoich filmów (choć tak na marginesie, nie wiem czy ten do drugiej części Kill Bill może coś przebić pod tym względem). Nie powinno to zresztą dziwić - sam film sprawia wrażenie mozaiki, zlepku codzienności i przezyć metafizycznych, słowem istny amalgamat - zarówno na ekranie, jak i w głośnikach.
Zasada konstrukcyjna albumu jest prosta - jeden utwór instrumentalny, skomponowany przez Jona Briona i jeden utwór innego artysty, stworzony niekoniecznie specjalnie na potrzeby filmu. Te swoiste antrakty autorstwa Briona, zawsze utrzymane są w podobnej konwencji - nieco melancholijnej, refleksyjnej i raczej minimalistycznej - jak w przypadku 55-cio sekundowego "Showtime", w którym selektywnym uderzeniom w klawisze fortepianu towarzyszą industrialne odgłosy. Wspomniany schemat układu płyty burzy się pod koniec, gdzie do czynienia mamy już tylko ze *scorem - który w dalszym ciągu jednak nie zmienia swojego charakteru.
Rolę kontrastującą odgrywają tu owe rozrzucone po wszystkich niemalże stylach, utwory znanych mniej lub bardziej artystów muzyki rozrywkowej. Mamy tu praktycznie wszystko - od archaicznego już rocka w wydaniu Electric Light Orchestra, poprzez jazz znanego aranżera tego nurtu Dona Nelsona (z brzmieniem "zatartym" jak na zużytych płytach winylowych), smutnawy klimat kompozycji Becka, aż po ocierający się o kicz utwór bollywoodzkiej divy - Laty Mangeshkar.
Jak już powiedziałam, soundtrack jest bardzo urozmaicony, ale mimo wszystko - ułożony bardzo logicznie. Zwłaszcza dla osób, które znają film - bo nie da się ukryć, że utwory ze ścieżki stanowią znakomitą ilustrację. Do płyty można podchodzić jednak w dwojaki sposób - jak do, właśnie, ilustracji lub jak do składanki. W pierwszym przypadku trzeba zauważyć niewątpliwe jego plusy i przyznać dobre wywiązanie się z roli czynnika uzupełniającego przeżycia jakie płyną do nas z obrazu. Jeśli zaś podejdziemy do krążka jak do składanki, spodoba się on na pewno tym, którzy lubią klimaty progresywnego rocka i popu w wydaniu wyżej wymienionych wykonawców. I tu, jeśli chodzi o mnie, pojawiają się problemy - bo choć gitarowe granie jak najbardziej lubię, to koncepcja Electric Light Orchestra na przykład, nie ujmuje mnie jakoś specjalnie. Podobnie w przypadku nieskomplikowanego "Wada No Tad" proponowanego przez panią Mangeshkar. Przy tej opcji, wobec powyższego, odbiór płyty jest już kwestią czysto subiektywnych preferencji. W optymistycznym zakończeniu podkreślę wartościowość krążka jako towarzysza filmu. Recenzję napisał(a): Kaśka Paluch (Inne recenzje autora)
Lista utworów:
1. Theme*
2. Mr. Blue Sky - E.L.O.
3. Collecting Things*
4. Light & Day - The Polyphonic Spree
5. Bookstore*
6. It's The Sun - The Polyphonic Spree
7. Wada No Tad - Lata Mangeshkar
8. Showtime*
9. Everybody's Gotta Learn Sometimes - Beck
10. Sidewalk Flight*
11. Some Kinda Shuffle - Don Nelson
12. Howard Makes It All Go Away*
13. Something - The Willowz
14. Postcard*
15. I Wonder - The Willowz
16. Peer Pressure*
17. A Dream Upon Waking*
18. Strings That Tie To You*
19. Phone Call*
20. Nola's Bounce - Don Nelson
21. Down The Drain*
22. Row*
23. Drive In*
24. Main Title*
25. Spotless Mind*
26. Elephant Parade*
Razem: 50:00
* - Jon Brion |
|